Zjechaliśmy windą na dół. Z toną walizek, prawdopodobnie zbyt ciężkich. Maciek poszedł do pracy oddać klucze od mieszkania służbowego, w którym spędziliśmy ostatni miesiąc. To był nasz ostatni dzień na Gibraltarze. Wsiedliśmy do samochodu, by pojechać na punto de Europa i popatrzeć jeszcze raz na Afrykę, której wzgórza tworzyły wyraźną linię po drugiej stronie cieśniny.
popołudnie na Gibraltarze; zdj: Monika Bień-Konigsman |
Wieczór wcześniej po raz ostatni zjedliśmy nasze ulubione przez ostatni miesiąc hinduskie jedzenie w bezpretensjonalnej knajpce, która wyglądała jak fast food. Prowadzona przez hinduskie małżeństwo dostarczała nam rozkoszy dla podniebienia i drażniła nozdrza (nawet na piątym piętrze) swą intensywnością.
Gibraltar. Mieszanka kultur z tłumem turystów. Są prawie wszędzie. Szczególnie na Main Street, głównej ulicy, która ciągnie się od Trafalgar Square. Raj dla spragnionych alkoholu, papierosów i perfum, a wszystko to za dużo mniejsze kwoty niż w normalnych europejskich sklepach. Jesteśmy przecież w strefie bezcłowej. Na niezależnej ziemi, zawieszonej pomiędzy Hiszpanią a Wielką Brytanią.
Najbardziej lubiłam niedziele. Wtedy nie było turystów wysypujących się tłumem z autobusów i oblepiających ławki na placu. Ich pobyt na Gibraltarze trwał chwilę, w sam raz, aby wejść do każdego sklepu i zaopatrzyć się w jakiegoś wysokogatunkowego wiskacza, marlboro lub najnowszy zapach Prady.
W niedzielę sklepy były zamknięte. Nie było więc turystów. Gibraltarczycy mogli wyjść na spacer.
Hiszpanie, Hindusi, Żydzi, Marokańczycy w swoich tradycyjnych strojach spacerowali całymi rodzinami i pozdrawiali się nawzajem. Jakby cofnął się czas i zabrał nas prosto do Hiszpanii jeszcze z przed epoki rekonkwisty i inkwizycji. Do Hiszpanii Maurów.
Palmy, a obok katedra. Na wewnętrznym małym patio ściana wykładana azulejos z najbardziej rozpoznawalnym wzorem, który przybył tu z Maroka. W środku katedry tablica upamiętniająca generała Sikorskiego.
Znowu pachnie curry – powiedział Maciek. Chodźmy. I poszliśmy szukać kolejnej niepozornej knajpki z oszołamiającym jedzeniem. Zapach nas poprowadził na boczną uliczkę. Po zaspokojeniu wielkiego apetytu poszliśmy w górę.
I znów czas jakby się cofnął. Ale, ale czy tym razem przeniósł nas do Włoch? Z okna leciała muzyka jak ze starego filmu Felliniego. Kobieta śpiewała po włosku, oczywiście o miłości (tyle potrafię zrozumieć). Muzyka dolatywała z otwartego okna w starej kamienicy. Po schodach na placyku zbiegł chłopczyk śmiejąc się głośno.
popołudnie na Gibraltarze; zdj: Monika Bień-Konigsman |
Zatrzymać te chwilę.